16 Jul
16Jul

Jak to było?

Moja przygoda z niemieckim rozpoczęła się przez przypadek. Opowiem Wam. Tak krótko....  Jako dziesięciolatka po raz pierwszy w życiu zobaczyłam Niemca. Takiego prawdziwego. A było to bardzo dawno temu (bo do młódek już nie należę). Mieszkałam wtedy z moją cudowną babcią i wspaniałą mamą w Łodzi (tak jak teraz zresztą- ale już bez mamy i bez babci oczywiście :)) w pewnej międzywojennej pięknej kamienicy na parterze. Pewnego dnia do drzwi ktoś zadzwonił. Babcia otworzyła drzwi, a tam ... stało dwóch facetów, w tym jeden gadał po niemiecku a drugi (taksówkarz) próbował nieudolnie tłumaczyć, co mówił ten pierwszy. Babcia (gościnna kobitka) zaprosiła ich do domu (to były czasy! Nie bała się oszustów). I wiecie co? Ten Niemiec mieszkał w tej kamienicy w czasie wojny i jako dziecko zaprzyjaźnił się z jednym z kuzynów mojego dziadka (abstrakcja). Tak ... tak ... tak   taka przyjaźń była możliwa. Odwiedził go po takim czasie.... Kuzyn dawno już nie żył - a przyjaźń z Niemcem (dziś bardzo sędziwym) trwa do dziś. To przed nim prezentowałam moje pierwsze eins, zwei, drei.... (i tak do dziesięciu), bo tyle nauczyłam się w szkole. To był mój pierwszy rok nauki języka wroga. Niemiec był zauroczony i podarował mi czekoladki, które były w takim metalowym pojemniczku (mam go do dziś). Były to pralinki Milki.

Miało być krótko (hehe). I tak przez kilka lat następowała wymiana korespondencji, paczki z Niemiec (w dobie stanu wojennego w Polsce to było coś - pierwszy raz zobaczyłam wtedy proszek PERSIL z perforacją i możecie się śmiać, ale we trzy: czyli ja, babcia i moja mama nie umiałyśmy tego cholerstwa otworzyć, ale pomógł nam zwykły nóż kuchenny). 

No i pewnego dnia listonosz przyniósł wielka kopertę. Jak myślicie? Co było w środku? 


Dokumenty na studia w Hanowerze. Niemiec (Horst) zafundował mi studia. Miałam tylko dwa tygodnie, aby wszystko załatwić: dziekankę na Uniwersytecie Łódzkim (bo to był mój czwarty rok germanistyki w Polsce), tłumaczenie przysięgłe dokumentów i wiele innych formalności. Wykupiłam handlową wycieczkę do Berlina (bo to takie czasy były - wczesne lata dziewięćdziesiąte), aby osobiście poza granicami Polski wysłać list, by dokumenty dotarły na czas do Hanoweru. Dziwnie czułam się wśród przemytników jogurtów i anten satelitarnych. Patrzyli na mnie jak na szpiega. Podchodzili i pytali, co wiozę. A ja każdemu odpowiadałam, że jedne dżinsy (które wyprałam, powiesiłam na podwórku i ktoś je ukradł), kilka szamponów i mydełek z Aldi'ego. Nie wiem, czy uwierzyli. Ale ja wiozłam jeszcze coś więcej. Ekscytację - zobaczyłam Berlin Zachodni - kapitalistyczny Berlin z kawiarenkami, uśmiechniętymi ludźmi i specyficznym zapachem precli. To było wspaniałe. I mimo, że miałam nieraz wątpliwości, czy dobrze wybrałam, czy ten niemiecki to dobry kierunek, to ta jedna kilkugodzinna wizyta w Berlinie utwierdziła mnie w przekonaniu, że ja przecież nie mogłabym robić nic innego. I tak jest do dziś. Miłość do języka pozostała i próbuję zarażać nią innych.... Zresztą Ci, którzy mnie znają pewnie to potwierdzą. Dziękuję Horstowi Henze, że kiedyś pojawił się w drzwiach przed moim mieszkaniem, mojej babci, że nie bała się obcych i wpuściła ich do domu  oraz mojej mamie, która sfinansowała wszystkie  prywatne lekcje, na które uczęszczałam do wspaniałej i niestety nieżyjącej Dr. Niteckiej (do dziś pamiętam, jakie było jej pierwsze zdanie, jak mi otwierała drzwi: Aniu, czy masz wszystko, co miałaś na dzisiaj zrobić? Bo jak nie, to możesz wracać do domu. Zawsze wszystko miałam....). Dzięki niej materiał niemieckiego z czteroletniego liceum skończyłam na początku trzeciej klasy i miałam wystarczająco dużo czasu, aby przygotować się do egzaminów wstępnych na studia.

Oczywiście było jeszcze wiele innych fajnych okoliczności, ale właśnie to wspomnienie przyszło do mnie dziś i pomyślałam, że fajnie by było je opisać, abyście mnie lepiej poznali...

Pozdrawiam wszystkich tych, którzy zaczęli się uczyć tego fascynującego języka, tych, którzy znają go już dobrze, ale starają się być coraz lepsi i tych, którzy dopiero zastanawiają się, czy warto w niemiecki inwestować. Ale także wszystkich nauczycieli niemieckiego, bo wiem, ze każdy z nich ma swoją historię... Tak więc, czy warto być KAMIKADZE i poświęcić się, aby uczyć się i uczyć kogoś niemieckiego ? Powiem Wam jedno : WARTO :)

Komentarze
* Ten email nie zostanie opublikowany na stronie.