22 Apr
22Apr

Kilka miesięcy temu podjęłam bardzo ważne decyzje w moim życiu. Po 22 latach zrezygnowałam z pracy  w szkole, w której byłam od zawsze. Tam uczyłam się zawodu, zbierałam doświadczenia i nabierałam wprawy w fachu nauczycielskim. Wszystko mam do zawdzięczenia mojej byłej Dyrekcji. Ale zdecydowałam się na zmianę, bo uznałam, że tego potrzebuję. 

Właściwie nie o tym miałam pisać. Otóż, pamiętam jak wielką wagę kiedyś przykładano do spotkań z rodzicami. Dziś obserwuję niestety wśród moich koleżanek i kolegów taki trend, że organizacja spotkań to jakby "zło konieczne".  No i fakt. Bo na zebrania przychodzi ciągle niewielu rodziców, najczęściej  ci sami, albo rodzice uczniów, którzy nie sprawiają żadnych kłopotów.
Ktoś mógłby powiedzieć : "no to gdzie jest problem? Widocznie nie czują potrzeby, aby przychodzić". No i właśnie o to chodzi. Jak to nie czują potrzeby? Ich pociechy spędzają w szkole pół swojego życia, a oni nie czują potrzeby? Dziwne. A może po prostu nie chcą przychodzić? Może się nudzą? Może mają dość słuchania wszystkiego, co złe. Albo nie dowiadują się niczego nowego? Sama jestem matką. I wiecie co? Jak szłam na zebranie do mojej córki, to myślałam, że wrosnę w krzesło. Moją uwagę skupiało raczej zachowanie wychowawczyni, która z uporem maniaka wkręcała sobie ołówek we włosy. Tak na model japońskiej kurtyzany, albo coś w tym stylu. Do dziś mam przed oczami ołówek wpleciony w burzę jej  włosów. Ale o czym ona właściwie mówiła? No nie mam pojęcia. I myślę, że tak jest w przypadku większości rodziców. Przychodzą bidulki  znerwicowani, styrani po pracy, zaniepokojeni co usłyszą. Siadają przy ławkach na często za małych krzesełkach (szkoła podstawowa - zabawny widok wciskającego się na krzesło tatusia 1,90 cm wzrostu rozbawia mnie do łez), patrzą w jednym kierunku , czyli na "wyrocznię- wychowawcę". No i zaczyna się .... Lista narzekań, niezadowolenie, biadolenie nad frekwencją, rozdanie kart ocen, zebranie podpisów. Może pojawi się kilka pochwał na forum, ale to kropla w morzu, ziarenko na pustyni. Któż nie ma dość?  Jak daleko sięga rodzicielska cierpliwość? I słuchają wszyscy o problemach w klasie, kłopotach finansowych szkoły, trudnościach nauczycieli z niektórymi uczniami. I tak mija kilkanaście minut, a rodzice (zerkający na zegarek, aby sprawdzić, ile to wszystko może potrwać) milczą, patrzą podejrzliwie jeden na drugiego i czekają, co będzie dalej. A co będzie dalej? No koniec zebrania, oczywiście. I tyle. Wielu wychowawców zadaje sobie pytanie: Co zrobić, aby przychodzili rodzice? Może odpowiedzią na to jest szczegółowo i ciekawie zaplanowane spotkanie? Może warto zaprosić na nie także młodzież (przynajmniej na część), może warto się wysilić i poprowadzić spotkanie nieco dłużej niż 15 minut? Fakt! Rodzice też się spieszą! Ale jeżeli zobaczą, że wynoszą z zebrania coś ciekawego, że mają możliwość podzielić się swoimi spostrzeżeniami, uwagami, mogą wspólnie coś wypracować, być może wtedy wygospodarują troszkę więcej czasu. Może warto zadbać też o ich komfort? Chodzi przecież o to, aby wyzwolić w rodzicach postawę, która sprzyjać będzie współpracy. Pamiętajmy, rodzic i jego dziecko = klient. Tak ... nazwijmy rzeczy po imieniu. To nasi klienci. Tak, drodzy Nauczyciele, trzeba się wysilić, pracować nad sobą, doskonalić umiejętność pracy z ludźmi. To jest klucz do sukcesu. Ja, stara belferzyca jestem o tym głęboko przekonana. Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się urażony, że słowa moje, płynące z głębi serducha, raczej sprowokują nas do przemyśleń, wyciągnięcia wniosków i pracy nad własnym warsztatem pracy (niezależnie od tego jak mocno doświadczył nas już nauczycielski los.... )

Komentarze
* Ten email nie zostanie opublikowany na stronie.